niedziela, 11 października 2015

Słodkości, które nie idą w boczki!

          Zasiadam dziś przed ekranem komputera, z myślą o tym by napisać dla was recenzję dwóch paletek z Too Faced: klasycznej Chocolate Bar i jej młodszej siostry Semi-Sweet Chocolate Bar. Choć pierwszą paletkę łatwiej, lub trudniej można było zdobyć w sklepach stacjonarnych, od teraz dostępność całej marki stanie nieco na nogi, gdyż od września Sephora po malutku wprowadza coraz więcej produktów Too Faced do swojego e-sklepu.
O Chocolate Bar wypowiadałam się już nieco w ulubieńcach. Podoba mi się solidność opakowania, która w obu wersjach jest metalowa i na magnetyczny zatrzask. Lusterko, pomimo napisu jest duże i bardzo wygodnie się z niego korzysta :)

Jeśli chodzi o różnice między paletkami, to oczywiście główną są kolory! Chocolate Bar ma bardzo dużo kolorów z drobinkami; kolorystyka przechodzi od złotawych brązów przez róż, bordo i kilka wariacji fioletów. Semi-Sweet jest paletą bardz
iej stonowaną, przypadnie do gustu miłośniczkom delikatnego błysku lub matowego wykończenia. W gamie kolorów nadal królują brązy (w końcu mowa o czekoladzie!), nie brak szarości, odważnego niebieskiego ale też lukrecjowej czerni i niesamowitego rozświetlacza.
Cienie w obu paletach są bardzo dobrze napigmentowane i jedynie bardzo ciemne kolory nieco się osypują przy malowaniu. Jednak w porównaniu do Nakeda 3, którego bardzo lubię, cienie z Too Faced trzymają się o wiele lepiej na moich opadających powiekach i nie ścierają się tak łatwo (porada: cienie mają jeszcze piękniejszy kolor gdy używam cienia w kremie jako bazy np. Maybelline Color Tattoo w kolorze Nude Pink)
Istotną różnicą, która przeszkadza mi w Chocolate Bar jest to, że w starszych wersjach nazwy kolorów nie były drukowane na palecie, ale na folii zabezpieczającej, którą wiecznie gdzieś gubię lub po prostu nie chce mi się jej wyjmować z szufladki na kosmetyki- przez co oglądanie niektórych tutoriali jest bez sensu bo dziewczyny nie pokazują koloru na paletce, tylko mówią nazwę koloru. Być może w nowych edycjach ten błąd jest już naprawiony, niektóre vlogerki mają wytłoczone nazwy kolorów na obu paletach, widocznie ja się pośpieszyłam z zakupem swojej CB.
Myślę, że teraz będę nieco częściej sięgać po Semi-Sweet ze względu na szarości, które kojarzą mi się z jesiennym okresem i kolorem Rum Raisin, z którym polubiłam się od pierwszego zanurzenia w nim pędzla. Choć nie zmienia to mojej sympatii do CB, z której od kwietnia korzystałam prawie codziennie (pewnie będziecie mogły odnaleźć też moje ulubione kolory po śladach użytkowania).

Słowem podsumowania, Too Faced to dość droga marka jak na portfele zwykłych śmiertelniczek, ale patrząc na to jak wiele różnych make-upów można z jej pomocą zdziałać to jest ona warta każdej złotówki. Jest paletą solidną i dobrze napigmentowaną, mieści się w kosmetyczce i ma wygodne lusterko. Ostatnim, naprawdę wartym doświadczenia jest walor zapachowy. Malowanie się Chocolate Bar'ami jest przyjemnością samą w sobie ze względu na słodki zapach kakao. Zdecydowanie poprawia humor w zimne, jesienne poranki.

Wydaje mi się, że z mojej strony temat wyczerpałam, ale jeśli macie jakieś pytania śmiało umieszczajcie je w sekcji komentarzy, na każdy z miłą chęcią odpiszę!

Całuję i pozdrawiam
Martyna!



niedziela, 12 lipca 2015

Glov Quick Treat podróżna wersja innowacyjnej ściereczki do demakijażu

 Drogie, w głównej mierze panie, dziś zapowiedziany już jakiś czas temu opis ściereczki Glov. W moim przypadku jest to jej mikro siostra czyli wersja na palucha :) Skomplikowana inżynieria wytwarzania produktów beauty od jakiegoś czasu wymyślała przeróżne produkty do zmywania makijażu bez konieczności używania żadnej chemii. W taki sposób powstał Glov czyli ściereczka o specjalnie zaprojektowanych mikrowłóknach, które mają przyciągać cząsteczki brudu (makijażu) jak magnes. Moja wersja Glov nosi nazwę Quick Treat - sama nie wiem czy rozumieć to jako sposób na szybki demakijaż oka czy na szybką korektę rozmazanego tuszu, eyelinera? Jeśli chodzi o demakijaż oczu, Glov jest przyjazny dla naszej cery kiedy jesteśmy w podróży i nie jesteśmy w stanie zabrać ze sobą wszystkich swoich kosmetyków do codziennej pielęgnacji lub gdy po prostu denerwuje nas to, że po płynie micelarnym/ mleczku etc. oczy nas szczypią :(  

Test:

Skorzystałam z tej ściereczki kilkukrotnie - zdjęcia produktu i filmik pochodzą z czasu gdy zakupiłam miniaturkę czyli początki maja. Film dodaje z tego względu byście mogły same się przekonać czy jest to zabawa dla was (obraz przyspieszony 4x). Bez wprawy demakijaż pojedynczego oka zajmował mi około minuty gdy walczyłam z eyelinerem z Golden Rose (upierdliwie się go zmywa a kiedy chcesz żeby siedział na twarzy,,,,no z tym to różnie bywa). Z wprawą i mniej dokuczliwymi kosmetykami idzie mi o wiele szybciej i gdyby nie konieczność wykopywania resztek tuszu z przedziwnych zagięć na moich oczach, demakijaż byłby kwestią sekund :)

Przemyślenia:


                               Uno - Martwi mnie to, że w całym procesie usuwania makijażu z mojego oka wyleciało kilka rzęs. Wiem, że codziennie gubimy pewną ilość włosia z całego naszego ciała, jednak nie jestem pewna czy było to włosie zaplanowane do opuszczenia mojej powieki czy może jakieś nadprogramowe ubytki. Dos - Cały czas zastanawiam się jak bardzo powinna być zmoczona ściereczka? Mocno wyrżnięta wydłuża proces demakijażu zaś porządnie nasączona oblewa nas wodą i niestety trzeba wspierać się ręcznikiem. Powiecie mi teraz- no to uśrednij. Kiedy się nie da! 
                                     Tres -  Jeśli chodzi o czyszczenie tego maleństwa - odbywa się bardzo prostą metodą mycia wodą z mydłem. Od razu uprzedzę, że wygodniejsze w użyciu jest mydło w kostce, możecie nim pocierać o materiał i doczyścić wszystkie miejsca na materiale. Dziś próbowałam z mydłem w płynie i niestety nie udało mi się doprać jednej małej plamki- ale spokojnie jeszcze ją dopadnę. Na zdjęciu po lewej romantyczny obraz mojej dzisiejszej buzi. Lewe oko potraktowane Glovem z wodą, na prawym wciąż makijaż w postaci cieni Naked 3, eyelinera z L'Oreal i tuszu Roller Lash (Benefit Cosmetics). Pomimo kilku wad jakie zauważyłam, temat Glova wciąż jest dla mnie bardzo interesujący. Zastanawiam się nad zakupem pełnej rękawicy lub dużej ściereczki. Zaletą tego produktu jest to, że w ogóle nie podrażnia skóry i tak jak widzicie na zdjęciu moje oko nie jest zaczerwienione. Taka przerwa od pocierania ręcznikami i wacikami przydałaby się mojej twarzy. A jaka jest wasza opinia na temat takich wynalazków? Yay czy Nie-e? 
Dziękuję wam Stadko za uwagę, Całuję i do kolejnego wpisu!
Ciocia Owca:*




P.S Moje brwi są w stanie opłakanym poprzez mojego kochanego japończyka (Hashimoto). Tam gdzie mają być to łysieją za to rosną bujnie tam gdzie ich nie chcę, dlatego na najbliższych zdjęciach mojej twarzy brwi (są) będą kosmiczne jeśli chodzi o kształt, placki i inne cuda :( 




wtorek, 7 lipca 2015

Totalne denko część 2- włosy

     Ostatnio mam wrażenie, że mój blog zaczyna kręcić się coraz mocniej wkoło włosów- jednak muszę przyznać, że żadna ze mnie włosomaniaczka. Jak wiecie przez ostatnie kilkanaście miesięcy bardzo broiłam jeśli chodzi o włosy- teraz ciągle zmieniam produkty bo moje włosy stały się po prostu kapryśne :)

 1. Szampony

      Zaczniemy grzecznie od strony lewej, i tak pierwszy produkt to:
Sylveco- odbudowujący szampon pszeniczno-owsiany hypoalergiczny z proteinami owsa i pszenicy oraz miodem pszczelim. Producent obiecuje, że włosy odzyskają miękkość i elastyczność, szampon ma zapobiegać przesuszeniu oraz wzmacniać strukturę włosa. Moje włosy nie tolerują jednak szamponów bez SLS na pełen etat więc stosowany do każdego mycia niestety zostawiał włosy strasznie porowate i nieposłuszne. Przypadł mi do gustu gdy był używany co 2-3 mycie, wtedy działał uspokajająco na skórę głowy i doczyszczał włosy z wszystkich resztek lakieru do włosów czy olejków. Ze względu na "przewlekłe" stosowanie tego produkty, nie mogę się wypowiedzieć o jego wydajności. Myślę, że będzie to świetny produkt dla osób z alergiczną skórą głowy i mniej porowatą strukturą włosa, które nie wymagają sylikonów by je ujarzmić :)

Garnier Fructis - szampon wzmacniający z witaminą B3  Pamiętacie moje niemiłe wspomnienia z czarnym szamponem z Gliss Kur? Taaak identyczna klapa jeśli chodzi o moją głowę. Po dwóch dniach mycia obudziłam się z guzami!!! na głowie. Oczywiście znając mnie i mój zespół niespokojnych rąk to była chwila, żeby guzy przerodziły się w gigantyczne strupy. No i kolejne dni pod znakiem bólu przy każdym myciem głowy. Nie jestem alergikiem więc ciekawi mnie coraz bardziej, jaki składnik wywołuje taką reakcję na mojej skórze- wyczuwam wycieczkę do Rossmana i studiowanie etykiet obu tych produktów. Chwilowo proponuję omijać szerokim łukiem ten konkretny szampon.

Nivea- szampon nadający blask i objętość Diamond volume no w końcu jakiś dobry szampon w tym denku :) Nie często decyduję się na Niveę jednak kiedy włosy odrastają a do fryzjera coś się nie chodzi, to szampon nadający objętości staje się dobrym przyjacielem. Dobrze się pienił, łatwo spłukiwał. Jeśli chodzi o objętość to bez pianki i lakieru nie ma co liczyć na efekt WOW ale jeśli chodzi o nadanie blasku włosom to sprawdził się całkiem przyzwoicie :)

Batiste- Sassy & daring Wild Jestem bardzo smutna. Wild to mój ulubieniec jeśli chodzi o zapach suchego szamponu firmy Batiste, nie rozumiem czemu tak ciężko jest go dostać w Polsce (ostatni raz gdy mogłam zakupić ten zapach był rok temu gdy biedronka rzuciła partię batisteów do swoich dyskontów). Oczywiście mam kila zapasowych typów zapachowych, ale Wild pachniał tak świetnie, że nie trzeba było używać perfum bo sam zapach kosmetyku był trwały i przyjemny. Nie potrafię go niestety opisać kojarzy mi się z tą wieczorową wersją perfum Christiny Aguilery i chyba do tego zapachu z tych, które udało mi się powąchać jest mu najbliżej.

2. Odżywki i inne :)

Tu zaczniemy od tego co wystaje ponad grunt aż po dół :)
Na pierwszym miejscu Marc Anthony- Curl Envy mimo, że nie mam już kręconych włosów, trochę kremu nadal pozostało. Korzystałam z niego gdy suszyłam włosy z pomocą dyfuzora. Efekt? Ładne trzymające się dość długo skręty, oczywiście jeśli posiadacie choć minimalnie swoje naturalne lub jesteście mistrzyniami ugniatanych loków :) Dla kręconych czytelniczek owcy- polecam bardzo :) można kupić mniejszą pojemność na spróbowanie w Rossmannie dostępna na półeczce z artykułami dla podróżnych cena miniproduktu 8 zł, pełnowymiarowy produkt 30/35 zł
Ultra Doux - odżywka z cytryną i białą glinką do włosów z tendencją do przetłuszczania się. O tej odżywce pisałam już wcześniej przy okazji opisywania mojej obecnej pielęgnacji włosów. Działa dobrze jeśli chodzi o nadawanie miękkości, uwielbiam tę odżywkę za zapach a'la męskie perfumy :)
Nivea- intense repair do tej pozycji wracam dość często, zwłaszcza gdy moje włosy zaczynają się przesuszać lub gdy końcówkami zaczyna interesować się demon rozdwajania. Ostatnimi czasy używałam jej raczej w formie zapobiegania rozdwajaniu, łudzę się że zapuszczę włosy więc lepiej trzymać je w dobrej kondycji :)
Aussie- Aussome Volume Jeśli chodzi o Aussie ... ja po prostu kocham tą markę, za wydajność, zapachy i to, że pięknie współpracuje z moimi włosami. Dotychczas nie trafiłam jeszcze na żadnego bubla z Aussie jestem bardzo zadowolona z produktów tej marki. Jedynym mankamentem jest butelka z której pod koniec ciężko jest wyciskać produkt- ja po prostu przelewam go do mniejszego pojemniczka lub używam pompki jeśli zostanie mi po innym kosmetyku. Drugą wadą jest cena jak na produkt, którego używa się często jest dość wysoka, no ale jakość kosztuje. Połączona z szamponem i jakąkolwiek pianką na objętość działała cuda :) 

           Na ostatki dwa produkty z Gliss Kur - jednorazowa odżywka instant repair i fluid na końcówki ultimate repair. Jeśli chodzi o małą odżywkę to zachowuje się jak każda inna skondensowana formuła, można je porównać do odżywek które L'Oreal dodaje do swoich farb do włosów. Jednorazowo są świetne gdyż nabłyszczają i sprawiają, że włosy są miękkie. Jednak absolutnie nie nadają się na dłuższą metę, no chyba, że lubicie błagie, przetłuszczone włosy :( 
        Za to bardzo zadowolona jestem z fluidu na końcówki, trzyma je w ryzach i cała fryzura układa się o wiele lepiej. Chroni końcówki przed zniszczeniem! Nie kupiłam nowego opakowania od kilku tygodni i już dostrzegam, że był to błąd gdyż zaczynam się przesuszać. Jeśli chcecie poprawić kondycję końców swoich włosów polecam spróbować- kiedyś miałam również białą wersję tego produktu, czarna jest o tyle przyjemna, że posiada pompkę, z pomocą której uda wam się zużyć produkt do końca.

      No dobrze skarby to wszystko na dziś- w następnym poście denkujemy kosmetyki pod prysznic! Zapraszam!

Całuję Gorąco
Ciocia Owca :*



czwartek, 2 lipca 2015

Totalne denko- część pierwsza- twarz

    Studenckie życie nie jest łatwe. Po kilku szaleństwach minionych miesięcy, trzeba było znaleźć miejsce, w którym da się zaoszczędzić, na kolejne tego typu wybryki :)
    Moim planem było zużycie jak największej ilości kosmetyków, które zalegały w mojej łazience. Z niektórymi bardzo się męczyłam a innych było mi po prostu żal. Ale skoro kończył się rok akademicki, a ja pewnie w najbliższych tygodniach będę jedynie gościem w Bydgoszczy to takie odciążenie łazienki jest bardzo korzystne... przynajmniej dla mojego faceta ha ha.

        Myślę, że post podzielę po raz kolejny na kilka mniejszych by było wam wygodnie, wiadomo co za dużo treści to nie zdrowo :)

Część Pierwsza- Twarz


Z twarzą w ostatnich miesiącach było bardzo różnie, raz piękna i gładka, innym razem grudkowata, obsiana trądzikiem i nie chcąca współpracować z żadnym kosmetykiem. To niestety wady ciągłej walki z hormonami, jednak gdyby nie pielęgnacja - jestem pewna, że zmiany leków itd. byłyby jeszcze bardziej opłakane w skutkach. 

Płyny Micelarne

      Zacznijmy po kolei, tak jak rutyna pielęgnacyjna nakazuje i na pierwszym miejscu pojawią się płyny micelarne. W ostatnich miesiącach korzystałam z Garnier 3 w 1 do skóry wrażliwej, oraz postanowiłam jeszcze raz zakupić próbkę wysławianej pod niebiosa Biodermy:

Garnier jest płynem micelarnym, który na mojej buzi działa poprawnie do pewnego czasu. Do połowy butelki wszystko jest w porządku, później zaczyna podrażniać, szczególnie oczy i muszę się przestawić przynajmniej na miesiąc na jakiś inny kosmetyk. Zaletą tego płynu jest to, że nie uczula (nie pojawia się po nim trądzik) i starcza na długi czas, do minusów zaliczyłabym to, że nie jest najlepszy do zmywania eyelinerów i tuszu do rzęs, mimo że miałam wrażenie całkowicie zmytego makijażu, wychodząc spod prysznica zawsze miałam pandę pod oczami i całe zmywanie oczu odbywało się na nowo :( 
Trzeba przyznać, że jak na studencką kieszeń jest on produktem idealnym, ponieważ jest bardzo wydajny i kosztuje ok 20 zł w zależności od drogerii/ marketu w jakim się zaopatrujecie. Ja szczerze miałam momenty, w których modliłam się by buteleczka gdzieś spadła i rozlała się jego końcówka, ponieważ zdążyłam się nim znudzić i pragnęłam testować coś nowego. Myślę, że nie przesadzę jeśli powiem, że ta 400 ml butelka starczyła mi na około 2- 2,5 miesiąca (albo i dłużej?) pomimo tego, że czasami robiłam podwójny demakijaż by pozbyć się "pandy" i zaczęłam przemywać twarz wodą micelarną przed nałożeniem makijażu. Zapewne wrócę jeszcze do płynu tej firmy, jednak tym razem spróbuję wersji dla skóry trądzikowej.  



Bioderma Sebium - płyn micelarny do skóry trądzikowej
W czasie przerwy od Garniera, zdecydowałam się raz jeszcze przetestować małą wersję Biodermy. Byłam z niej bardzo zadowolona gdyż szybko i dokładnie pozbywała się makijażu, o wiele lepiej radzi sobie z oczami niż Garnier, jednak gdy trochę za dużo płynu dostanie się do moich oczu, jest płacz, zgrzytanie zębami i używanie egzotycznej łaciny kuchennej.
Stwierdziłam, że oczy to moja pięta Achillesa i wszystkie kosmetyki (nawet te, które nie dokuczają 90% populacji) próbują mnie zabić xD Skoro taka moja uroda, a Bioderma sprawdzała się elegancko w przypadku zmywania eyelinera i innych ciężkich historii... gdy tylko znalazłam promocję kupiłam dwie duże pojemności w cenie jednej butelki. Był to koszt nieco powyżej 50 zł. Płyn zdaje się jeszcze bardziej wydajny niż Garnier więc wydatek rozkłada się mniej boleśnie. Uważam, że jest to kosmetyk warty spróbowania. To, że istnieje jego mała wersja w przystępnej cenie jest dużą zaletą i nawet jeśli okaże się, że nie sprawdza się ona na was to zawsze łatwiej jest oddać komuś/ wyrzucić buteleczkę za 15 zł niż za 50. ! Ja oczywiście jestem głupkiem, żal mi było zużywać Biodermy na co dzień i zakupiłam oliwkową Ziaję za 8 zł. To był największy błąd mojego życia, takiego wysypu trądziku nie miałam już od długiego czasu. Bioderma weszła do codziennego użytku, nie ma co oszczędzać na skórze zwłaszcza jeśli jest bardzo problematyczna. 

Kosmetyki do mycia twarzy

W tej kategorii sami ulubieńcy. Z płynami i piankami do mycia twarzy muszę być szczególnie ostrożna, niektóre wcześniej próbowane kosmetyki po prostu powodowały u mnie straszny łojotok, w skutek czego po pięknie przespanej nocy budziłam się jako kula dyskotekowa. Dosłownie. 

Piankę z Pharmaceris używam naprzemiennie z Iwostinem, to moi zdecydowani ulubieńcy, których używam od ponad pięciu lat i nigdy mnie nie zawiedli. Jedyna rzecz, jaka denerwuje mnie w Pharmacerisie to zapach. Wydaje mi się, że jest to woń wosku pszczelego, jeśli kiedykolwiek byliście w Biskupinie - przypomnijcie sobie zapach świeczek, które tak namiętnie sprzedawali. Ok, a teraz wyobraźcie sobie, że cała wasza twarz będzie tak pachniała... przez kilka najbliższych godzin. Oczywiście super, że kosmetyk pachnie naturalnie, a nie jakąś sztuczną perfumą- jeśli kiedyś spróbujecie tej pianki i będzie się dla was sprawdzać, to pewnie tak jak ja wstrzymacie oddech na czas mycia buzi i jakoś się to zniesie :) Jest to kosmetyk bardzo wydajny, spokojnie do użytkowania około 3 miesięcy albo i dłużej. U mnie jest to uwarunkowane próbowaniem nowych kosmetyków lub tym że po prostu jestem tak zmęczona, że używam tylko płynu micelarnego i idę spać (tak biada mojej twarzy). Dlatego myślę, że gdybym myła twarz pharmacerisem dwa razy dziennie, nie zdradzając do z żadnym innym kosmetykiem to w 3 miesiące mogłabym go zużyć. Sam fakt, że nie pamiętam kiedy zakupiłam nową butelkę przemawia za wydajnością tego kosmetyku :)
      Drugi kosmetyk to znaleziony w jednym z ShinyBoxów biosiarczkowy żel do mycia buzi firmy Balneokosmetyki- Malinowy Zdrój. Do skóry tłustej i mieszanej ( z etykiety: najsilniejsza na świecie lecznicza woda siarczkowa, ekstrakt z kory wierzby, borowina i jojoba). Szczerze mówiąc zabierałam się za ten żel jak pies za jeża. Moją główną obawą było to, że w przeszłości żele do mycia buzi bardzo mnie zapychały, a te z drobinkami peelingującymi wywoływały dodatkowo trądzik kosmetyczny (wielkie podskórne torbiele, bolesne i nieprzyjemne w eliminacji). I stał tak biedak w łazienkowym koszyku, aż w końcu dojrzałam do tej decyzji... 
  Okazało się, że jest to bardzo fajny kosmetyk! Troszeczkę pachnie siarką, ale chyba bardziej wolałam ten zapach niż ten pszczeli wosk, który kojarzył mi się z byciem lepką (?) Temu żelowi dałam margines błędu, w pierwszym tygodniu skóra nieco się pogorszy, ale później? Wow cały pakiet w jednym kosmetyku: buzia umyta, gładka i uspokojona. Myślę, że jeszcze do niego wrócę jednak obecnie testuję Biolaven, więc ten mały bohater musi jeszcze chwilę poczekać! :) 

Chusteczki do demakijażu

Chusteczek używam sporadycznie, wyposażam się w nie głównie gdy wiem, że będę podróżować a zabieranie całego mojego kosmetycznego niezbędnika po prostu zwichnęłoby mi kręgosłup :(

W tej kategorii nie będzie jakiś długich opisów w moim przypadku chusteczki z Cleanic są nieprzewidywalne, raz działają wzorowo- zmywają makijaż i wszystko jest okey. Innym razem zostawiają na buzi nieprzyjemny mokry film co skutkuje uczuleniem kolejnego dnia. No i są stosunkowo drogie. 
Chusteczki malinowe z Synergen (do buzi trądzikowej) kupiłam tak na szybko. W grudniu miałam operację zatok i potrzebowałam czegoś, co zaopiekuje się moją trądzikową skórą bez namaczania świeżych opatrunków na moim nosie. Kosztowały 6 może 7 zł i były super !  Dodatkowo paczka była gigantyczna w tej samej cenie Cleanic daje nam tylko 10 małych chusteczek w Synergenie było ich 25. Były bardzo dobrze nasączone i jedna wystarczała do pełnego demakijażu! Polecam choć raz spróbować zwłaszcza jeśli czeka was wypad z ograniczonym miejscem na kosmetyczne cudeńka :) 

Kremiki <3

Małą traumą i rozczarowaniem zakończyła się moja przygoda z La Roche Possay. Kiedy tylko pojawiały się posty o trądziku, lub koleżanki pytały jak leczę skórę od razu kazałam im lecieć do apteki/ super-pharm/ gdziekolwiek! Po Effeclar Duo! Tak to był mój ukochany krem na niedoskonałości. W kilka dni pozbywałam się wszystkich demonów na twarzy i grudek. Jednak La Roche stwierdził - a może poprawimy? I wypuścili Effeclar Duo [+], nie zgłębiałam się jaki to nowy składnik uznali za tak innowacyjny by wtłoczyć go w mojego Graala trądzikowego, jednak dobrze wiemy jak już coś jest dobre to lepiej tego nie ruszać! Nowy Effeclar nie jest niestety kosmetykiem dla mnie, pierwszy tydzień działał dobrze, pewnie dla tego, że skóra jeszcze była w dobrej kondycji po leczeniu normalnym Effeclarem. Potem zaczęły pojawiać się grudki, wokół ust, na brodzie, czole- niektórych nie mogę wykopać ze swojej buzi po dzień dzisiejszy, gdyż są w zbyt bolesnych partiach wyżej wymienionych części buzi. Jedyne co mogę teraz zrobić, to czekać aż La Roche zrobi jakąś ankietę i przemyśli czy była to dobra decyzja (słyszę głosy, że nie tylko dla mnie [+] jest szkodliwy).
Ze strachem w oczach i zrezygnowaniem postanowiłam przerzucić się na inną markę, zdecydowałam się na Vichy Normaderm Total Mat- ta firma ma to do siebie, że wypuszcza kosmetyki, które albo pokochasz szaleńczo lub znienawidzisz. Moja awersja do Vichy była wywołana korzystaniem z ciemnozielonej wersji tego kremu, który po prostu robił ze mnie muchomora! Będąc w Olsztynie na małych zakupach zobaczyłam, że jest on przeceniony o prawie 50% więc stwierdziłam, że raz kozie śmierć! Okazało się, że Normaderm Total Mat jest bardzo fajny, faktycznie matuje buzię. Jedynym minusem jest to, że po nałożeniu troszkę piecze więc nie poleciłabym go dziewczynom, które mają problemy z cerą naczynkową. W pozostałych przypadkach, jeśli wasza buzia mocno się błyszczy w ciągu dnia, może być to wasz nowy przyjaciel. Z chęcią do niego wrócę jak tylko skończę inny krem również z serii Normaderm.

Miniaturka obok Vichy to miniaturka  kremu z La Roche Possay Cicaplast Baume B5- bardzo przyjemny krem jeśli przesuszyłyście sobie skórę i potrzebujecie czegoś bardzo treściwego jednak nie przetłuszczającego skóry. Myślę, że skuszę się na niego w okresie zimowym ponieważ tworzy ładną, nietłustą barierę ochronną. Poniżej opis ze strony producenta:

Podrażnienia naskórka: wynikające z suchej skóry, spękania, otarcia, szorstkie plamy. 
Dla niemowląt, dzieci i dorosłych.
Formuła zawiera: 
- Miedź / cynk / manganowy kompleks mineralny do stymulowania produkcji nowych komórek i zapewnienia ochrony przeciwbakteryjnej 
- Madekasozyd (wyciąg z wąkrotki azjatyckiej) wspomaga właściwą organizację komórek i szybko pomaga wytworzyć wysokiej jakości zregenerowany naskórek, 
- Pantenol – koi i łagodzi uczucie pieczenia 
- Masło Karite / Gliceryna – odżywia i nawilża

Ultrakojąca konsystencja: 
- Silnie odżywcza konsystencja, nietłusty efekt końcowy, bez białych smug 
- Zwalcza pieczenie oraz wzbogacona jest w czynniki antybakteryjne 
- Można ją nakładać jak okład, by uzyskać efekt otulający 
- Natychmiastowy efekt opatrunku 

Formuła bez parabenów, lanoliny, dostosowana do skóry niemowląt. 

Jedyny kosmetyk kolorowy, który zużyłam do cna w ostatnich miesiącach to mój ulubiony eyeliner z L'Oreal Blackbuster Liner w pisaku. Był gruby jednak bardzo precyzyjny- w starych postach pisałam już peany na jego cześć :) Długo szukałam dla niego następcy w skutek czego skończyłam z wieloma eyelinerami w kosmetyczce, a do podkreślania oka używam... cienia- ale i tym w innym poście :) 

Inne

Okres zimowo-wiosenny nie był dla mnie łaskawy i bardzo często kończyłam z opryszczką (febrą lub zimnem zależy jak u was się na to mówi :). Kiedy zdarzało się to sporadycznie używałam tylko i wyłącznie plasterków Compeed. Jednak przy tym co działo się od lutego do kwietnia... po prostu bym zbankrutowała :) Dobrze podziałał na mnie krem Zovirax Duo, szybko uporał się z niemiłą niespodzianką i obyło się bez strupków (nigdy nie przekłuwajcie opryszczki!) Jednak znając moje roztargnienie Zovirax zostawiłam u rodziców, przy kolejnej diablicy na wardze zakupiłam krem, który nazywał się Hascovir - świetnie działał i kosztował niecałe 10 zł. Jest to rozsądna cena zwłaszcza jeśli napadnie was kilka zołz po sobie :(

     Ostatnie na dziś są wymienne główki do mojej szczoteczki elektrycznej, wstyd przyznać ale bardzo długo nie zmieniałam końcówek w mojej gdyż patrzyłam na to, że włoski w szczoteczce, nie są zdeformowane. Jednak w końcu coś mnie ruszyło, dodatkowo wykonałam prostą matematykę i stwierdziłam, że trzeba kupić nowe końcówki. Cały pakiet kosztował mnie około 50 zł a 4 końcówki mają starczyć na rok czasu. Nie ma co oszczędzać, zwłaszcza na zębach. I to, że nie widzicie zużycia szczoteczki nie znaczy, że nie jest pełna bakterii i innych złych rzeczy. Dodatkowo jeśli zastanawiacie się czy warto zainwestować w szczoteczkę elektryczną to powiem zdecydowane TAK- kiedy na wyjazdach muszę korzystać z manualnych szczoteczek, to nawet po 5 minutowym szczotkowaniu czuję, że moje zęby nie są wystarczająco czyste, poza tym masując dziąsła będą one lepiej ukrwione a wiadomo przy manualnej masowanie dziąseł często kończy się mocnym krwotokiem i dziurkami od włosia.

To wszystko na dziś, mam nadzieję, że powrócicie w następne dni i poczytać recenzje zużytych płynów pod prysznic i produktów do włosów :)

Całuję Was Mocno :*
Ciocia Owca! 





sobota, 9 maja 2015

Testy i ulubieńcy część 2.


W tej części skupię się na zakupionych w kwietniu produktach do pielęgnacji ciała i włosów.

Włosy:


Wciąż łudzę się, że zapuszczę długie, piękne włosiska. Dlatego w obecnej fazie wzrostu moje grube włosy są za ciężkie do posiadanej długości. Z tej przyczyny kolejne tygodnie w pielęgnacji włosów opatrzone będą naciskiem na volume! Postanowiłam kupić kosmetyki dodające objętości, by odbić włosy od nasady.

Pierwszy kosmetyk to Isana professional power volumen shampoo. Zakup tego szamponu był czystą improwizacją. Szukałam czegoś dodającego objętości ale trochę się już znudziłam szamponami Nivei i Garniera. Wybrałam Isanę choć powiem, że nigdy nie darzyłam tej marki zaufaniem (nie wiem czemu zwykłe uprzedzenie). Przy pierwszym użyciu od razu zrozumiałam, że moje życie było takie skomplikowane. Jak mogłam żyć, używając szamponów w twardych, plastikowych opakowaniach? Tuba szamponu Isany jest bardzo miękka co daje mi pewność, że zużyję kosmetyk co do ostatniej kropli bez rozcinania opakowania jak w innych kosmetykach tego typu. Dobrze się pieni i domywa włosy. Trochę podnosi moje włosy, więc w przypadku cienkich włosów, które pewnie są tu targetem, powinien się sprawdzić. Cena ok. 10 zł

Drugi kosmetyk, również z serii volume to odżywka Aussie- aussome volume conditioner. Bardzo lubię kosmetyki Aussie za zapach i miękkość jaką zapewniają moim włosom. I fakt, że nigdy ich nie obciążyły. Jedyne minusy to cena, która jest nieco przesadzona jak na kosmetyk, który kupuje się zdecydowanie często; drugi minus to opakowanie. Na pewnym etapie zużycia, bardzo ciężko jest wycisnąć odżywkę z twardego opakowania, ja przelewam sobie wtedy kosmetyk do opakowania po maseczce z Organique, ale płacąc 20 zł zdecydowanie nie powinnam musieć tego robić.

Ostatni kwietniowy zakup w kategorii włosy to nowy zapach suchego szamponu batiste- floral essecnes. Bardzo delikatny, przyjemny zapach. Zwykle Batiste'a używam w dni, gdy muszę tylko skoczyć do supermarketu po jedzonko i daję odpocząć włosom od płukania i szorowania. Drugie zastosowanie to uniesienie włosów po całym dniu jeśli czeka mnie jeszcze jakieś wieczorne wyjście, a nie ma czasu na mycie głowy- jest to super alternatywa! :) Cena ok. 16 zł/ rossmann

Ciało:


Jeśli chodzi o ciało to wszystkie kosmetyki dostałam od mamy, która w kwietniu odwiedzała moją siostrę w Anglii. Na mojej wishliście był Soap & Glory, o którym słyszałam same dobre rzeczy, a przy ostatnim wyjeździe zupełnie o nim zapomniałam.
Tak więc dostało mi się pakiet Soaper Woman, na który składa się myjka, żel pod prysznic Foam Call i masło do ciała Butter Yourself. Oba kosmetyki bardzo ładnie nawliżają, masło szybko się wchłania, mają świetne opakowania (w grafikach firmy można się zakochać) i całkiem przyjemny zapach. Jeśli już mowa o zapachu to jest on w stylu tutti-frutti jednak trzeba się do niego troszkę przyzwyczaić, po kilku zastosowaniach z łatwością odkryje się ukryty w nim urok.

Masełko czekoladowe z The Body Shop to łatwiejszy w zdobyciu łup jeśli chodzi o Polskę. Ostatnio allegro jest zalewane produktami z TBS, więc jeśli nie macie w swoim mieście sklepu stacjonarnego, to internet może wam posłużyć pomocą.
Masła z TBS lubię za ich treściwość, już po jednym użyciu (jeśli zapomnę o smarowaniu się czymkolwiek) widzę poprawę w napięciu i nawodnieniu skóry. Dodatkowy walor to długotrwały zapach. Obecnie dobijam opakowanie z truskawkowym masłem i muszę powiedzieć, że nasza sypialnia właśnie nimi pachnie. Jest jedna rzecz, do której mogę się przyczepić, chodzi o wchłanianie się masła. Bardzo długo zostaje na skórze i dość mocno się lepi, więc nie polecam nakładania polarowego szlafroka po użyciu tego masła, gdyż skończycie oblepione niteczkami i innymi czartami, no i jeśli na drugi dzień planujecie zakładać rajstopy, również polecam ominięcie smarowania nóg, nie wiem czy to wina powłoczki jaką zostawia na skórze masło, czy może zachowuje się tak dobrze nawilżona skóra, jednak opór był nieziemski i chyba wolę sobie zaoszczędzić takiej gimnastyki w przyszłości. Poza tym minusem, masła z TBS kocham i pewnie często będę do nich wracać :)

To wszystko jeśli chodzi o dzień dzisiejszy. Mogę wam zdradzić małą tajemnice. Wyhaczyłam na allegro „paluszkową” wersję Glov. Planuję sprawdzić jak radzi sobie z różnymi tuszami, eyelinerami i makijażami. Czy faktycznie woda i kawałek ściereczki mogą się okazać lepsze niż płyny do demakijażu i płatki kosmetyczne? Zobaczymy!

Ściskam Was bardzo gorąco i przesyłam moc pozytywnej energii :)

Ciocia Owca- Martyna.  

piątek, 8 maja 2015

Testy i ulubieńcy część 1.

 Ach i znów pojawił się niezręczny zastój na blogu. Niestety studia dały mi się we znaki. Dwa kierunki i praktyki ostatecznie odebrały mi siły na posadzenie szanownych czterech liter przed laptopem i opisaniem co, gdzie i jak.
Na fanpage'u obiecywałam recenzję gąbeczki real techniques, która miała zastąpić beauty blender. Niestety w moim przypadku okazała się bublem. Oczywiście bardzo ładnie nakładała makijaż, była mięciutka i te wszystkie cuda wianki. Problem pojawił się już po kilku tygodniach używania. Czubek gąbeczki nie dawał się domyć tak jak cała reszta, w efekcie zbił się w brzydki czopek. Dodatkowo pęknięcia na gąbce pojawiły się tak szybko, jak ona sama w mojej kosmetyczce. Miała wielki potencjał- niestety tak samo jak gąbka z Inglota nie zdała testu wytrzymałości. Zaczynam zastanawiać się nad oryginalnym BB, gdyż sama aplikacja gąbeczką jest naprawdę przyjemna. Jednak gąbka z RT to koszt 39 zł (plus przesyłka...), Inglotowa kosztowała podobnie. Beauty Blender to koszt 69 zł więc jeśli miałaby przetrwać dłużej niż miesiąc to zakup wart jest rozważenia.
Dziś post poświęcę kilku łupom kwietniowym i marcowemu ulubieńcowi. Oczywiście zakupów w tym miesiącu było nieco więcej, gdyż napadłam jeszcze na wyspę Golden Rose, ale by czytało się szybko i przyjemnie, skupię się na rzeczach przedstawionych na fotografiach.







Twarz:


Ta zawodziła mnie przez ostatni miesiąc, a wszystko przez paskudne zmiany hormonalne i problemy związane ze zmianą leków (dajcie znać w komentarzach jeśli będziecie chciały/ chcieli poczytać o mojej „przygodzie” z chorobą Hashimoto).
Na ratunek mojej cerze przyszedł tonik z Clinique do tery mieszanej i tłustej. Ponad rok temu zakupiłam zestaw miniaturek (czasem można spotkać miniatury w siateczkowej kosmetyczce za ok. 40 zł) moje wrażenia odnośnie tego toniku były wtedy jak najbardziej pozytywne, więc stwierdziłam, że warto zaryzykować.
Tak jak poprzednim razem strasznie przestraszyłam się alkoholowego zapachu kosmetyku, jednak nie spowodował on u mnie żadnych podrażnień. Bardzo szybko uporał się z rozszerzonymi porami oraz dziwnymi grudkami na mojej twarzy. Zdaje się, że nawet blizny wyglądają na nieco mniejsze jednak ich wielkość może również była efektem kosmicznych porów. Najszybciej efekt zauważyłam przy wykonywaniu makijażu, mogę sobie teraz pozwolić na fluid o średnim kryciu a nie jak poprzednio o pełnym. Koszt toniku to 79 zł za 200 ml, używam go dwa razy dziennie i w moim odczuciu jest dość wydajny, oczywiście w przyszłości poinformuję was na jaki czas stosowania mi wystarczył.

             Drugi kosmetyk to niestety bubel. Po zużyciu płynu micelarnego z Garniera potrzebowałam szybkiego zastępnika, więc sięgnęłam po Ziaję, która kosztowała mnie 8 zł. Niestety nie działała na mnie tak jak trzeba. Nie używam tuszów wodoodpornych jednak ten płyn nadal nie potrafił domyć eyelinera i resztek tuszu, w dni gdy pomijałam mycie twarzy pianką, pobudkę z pandą pod oczami miałam zagwarantowaną. No i piekielnie szczypie mnie w oczy. Szczerze się cieszę, że wykończyłam już tą buteleczkę.

              W obawie przed przesuszaniem się skóry tonikiem, zabezpieczyłam się kupując krem Dremosan. Nie jest on drogi, bardzo ładnie pachnie i nieźle nawilża. Dobrze zainwestowane 10 zł. Podobno wspomaga też leczenie drobnych ranek, ciężko jest mi to ocenić, gdyż w przypadku strupków i trądziku od zawsze korzystam z pasty cynkowej z kwasem salicylowym :)

Moje brzydkie zębiska i efekt korzystania
z pisaka :)
Jeden z produktów z importu to pisak do wybielania zębów. Oczywiście są one dostępne w Polsce, nawet wpadłam na jakiś w Super-Pharmie, jednak nigdy sama nie kupowałam przejawiając ograniczone zaufanie do takich specyfików. Jednak prezentów od mamy nigdy się nie odmawia :) Nigdy nie miałam żółtych zębów, jednak będąc miłośniczką kawy, stwierdziłam że warto o biel zębów zadbać teraz, niż za 10 lat wydawać wielkie kwoty na wybielanie u dentysty. Efekt uważam za zadowalający- jeśli kiedyś zastanawiałyście się czy spróbować to szczerze zachęcam, zwłaszcza że ja nie jestem w pisakowaniu zbyt regularna, a efekty widać od razu :)












Twarz/ makijaż:


W tej sekcji trzy perełki i jeden wątpliwej jakości kosmetyk.

             Radość niesłychaną sprawił mi prezent na dzień kobiet od moich rodziców. Chodzi o bronzer z Benefit Hoola. Złapaliśmy go w ofercie -20%,  nadal uważam że 120 zł za bronzer to lekka przesada. Jednak trzeba przyznać Hoola zasługuje na miano dobra narodowego (stąd jego cena powinna być niższa by trafił do większej ilości kosmetyczek!). Świetnie się rozprowadza, nie zostawia plam, jest widoczny przez długi czas no i kolor! Hoola chyba pasuje do wszystkich, jeśli jakiś bronzer nie wygląda na mnie jak cegłówka lub ptasia kupa, to znaczy że jest to naprawdę coś! Zwłaszcza, że w opakowaniu wygląda na bardzo ciemny, jednak praca z nim jest przyjemna i bardzo łatwo zbudować intensywność koloru idealną do własnej cery :)

           Kolejne cudeńko to Too Faced – Chocolate bar. Paleta, która przebiła się popularnością przez meandry interneru jeszcze szybciej niż palety Naked. Jest świetna zaczynając od solidnego metalowego opakowania, jest zamykana na silny magnes więc nie ma mowy o zdarciu sobie lakieru próbując odbezpieczyć zatrzaski. Ta paleta pachnie! Szczerze oglądając filmiki na youtube, myślałam sobie „Pic na wodę, fotomontaż. Pewnie dziewczyny sygerują się tym, że paleta jest zrobiona z pudru kakaowego i wmówiły sobie, że musi pachnieć”. Nie jest to oczywiście zapach milki, ale faktycznie jest słodki i przyjemny dla nosa, choć trzeba się do tego, że pachnie przyzwyczaić. Napigmentowanie jest bardzo dobre, jednak by wyciągnąć pełen potencjał niektórych cieni, warto nałożyć dobrą bazę na powieki lub spróbować aplikacji cieni na mokro. Są też, trwałe gdy tłustość moich powiek jest okiełznana, mogę spokojnie spędzić cały dzień bez poprawek. Paletka kosztuje ok. 179 zł ja swoją dostałam na urodziny od ukochanego, jednak gdyby się tak nie stało z pewnością stałabym się jej właścicielką. Obecnie czekam na wpuszczenie do Polski contour kit właśnie od Too Faced'a :)

        Baza pod podkład z Kobo. Jest bardzo fajna, ale trzeba nakładać bardzo wyważoną ilość by nie dorobić się pływającego lub bardzo świetlistego makijażu. Cena to chyba 20 zł w drogerii Natura. Jest to moje drugie opakowanie. Najbardziej podoba mi się w niej to, że jest pierwszą bazą, która mnie nie zapycha. Większość baz niestety po jakimś czasie lubiła wywoływać u mnie trądzik kosmetyczny. Tutaj formuła jest bardzo leciutka i przyjemna, polecam spróbować jeśli również macie problem z rewelacjami na skórze :)

          Wątpliwym kosmetykiem jest podróżna wersja matującego pudru transparentnego od Make Up For Ever. Bardzo, ale to bardzo kocham tą markę i jak dotąd byłam zadowolona z bazy i fluidu HD. Puder budzi we mnie wątpliwości. Nie wiem czy to moja nieumiejętność pracy z nim, czy może problem polega na tym jakim pędzlem się go aplikuje. Gdy omiatałam nim twarz za pomocą blush brush z Real Techniques, to świeciłam się jeszcze szybciej niż nałożyłam kosmetyk. Najlepszy efekt otrzymuję gdy nakładam go za pomocą stilppling brush (również RT) koniecznie robiąc sobie „stempelki”. Jest szansa, że efekt jest zależny od techniki nakładania tego kosmetyku. Wiem, że trwałość większości pudrów nie jest nieskończona i chyba nigdy nie doczekam się kosmetyku, po użyciu którego miałabym spokój ze świeceniem się skóry na cały dzień (zbyt tłusta cera by marzenie mogło się ziścić). Jednak chciałabym po tak wysokopółkowym kosmetyku spodziewać się dłuższego działania i działania bez względu na użytą technikę nakładania. Cena to 60 zł za wersję podróżną.

Hm, coś dużo tego tekstu. Pozwólcie, że kosmetyki do ciała i włosów opiszę w kolejnym poście, który na pewno pojawi się wieczorem! W międzyczasie, życzę miłego czytania i zachęcam do komentowania. Z przyjemnością poczytam o waszych ulubieńcach/ bublach oraz waszych wrażeniach jeśli używałyście któregoś z opisanych produktów :)
Życzę wam przyjemnej nocy i niesamowitego piątku!
Całuję Gorąco

Martyna – Ciocia Owca :)

wtorek, 17 lutego 2015

Z puchacza do normy, czyli jak okiełznałam swoje włosy

           Nigdy nie byłam dobrą matką dla swoich włosów. Mogę tylko podziękować matce naturze, za cud regeneracji przy niewielkiej pomocy. Na swoich włosach miałam już dosłownie wszystko: czerń, brąz, rudości, czerwienie, rude ombre, styling i inne fryzjerskie potworki.

          Zawsze jakoś dochodziłam do normy po wszystkich eksperymentach, jednak od kiedy mam problemy z tarczycą to i włosy przestały być posłuszne i odporne na wszystko. Powoli przejdziemy przez historię niszczenia, łącznie ze zdjęciami.

Pierwsze rude: Od momentu choroby, jak widać na załączonym obrazku włosy były jeszcze  błyszczące. Zdrowe też były, nie mogę narzekać. Jednak przy byciu bardzo jasną blondynką farbowanie odbywało się co miesiąc, jednak nie farbowałam wyłącznie odrostów, ale całą długość- bo zawsze miałam wrażenie spranego koloru. Spranie na pewno zależało od farby tutaj jest to  Paprika z L'Oreal - bardzo podoba mi się ten kolor, kiedy się spierał wyglądał po prostu jak naturalny rudawy blond.












Grzech pierwszy: Potraktowanie końcówek rozjaśniaczem i stworzenie sobie teqiula ombre- efekt mi się podobał, jednak bardzo szybko zauważyłam, że końcówki piekielnie się przesuszają, farbowanie odrostów było niezłym wyzwaniem, a spierająca się farba uparcie chciała barwić końcówki, więc mycia odbywały się dwa, zwykłym szamponem u góry i tym niebieskim wypierającym żółty kolor na rozjaśnione końce. Nie muszę chyba wspominać o tonach olejków by po wysuszeniu nie mieć sypiącego się gruzu zamiast włosa. Jeśli ktoś wciąż planuje ombre to z ręką na sercu odradzam. Ze względu na ciężką pielęgnację i bardzo szybkie niszczenie włosów.







Po ombre było ścinanie. Na krótko długość jakoś kawałek za ucho. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie styling! Coś mnie podkusiło, tak bardzo zapragnęłam loczków. Wszystko byłoby okay, ale hormony dały o sobie znać. Zamiast pięknych miękkich loków dostałam w prezencie puszącą się szopę. Sztywne, porowate włosy. Masakra. Chciałam im dać odpocząć, dlatego zaczęłam stosować płukankę rozjaśniającą na włosy. Zdawało mi się, że zaprzestanie farbowania da spokój skórze głowy i łusce włosa, a styling stopniowo ścinałam- poniżej zdjęcia najgorszych etapów dla moich włosów czyli kwiecień i czerwiec 2014 roku.

Każdy by się rozpłakał widząc takie włosy u siebie. Ja zdecydowałam się nie na płacz, lecz na walkę.
W ruch poszło olejowanie (1 łyżka oliwy, 1 łyżka oleju kokosowego + łyżka maski do włosów). Olejowałam je 2 razy w tygodniu, nakładając miksturę na około 3h, później zmywałam szamponem bez SLS. Jeśli macie włosie, które się nie przetłuszcza, można pominąć łyżkę maski i zostawić olej na całą noc- jednak liczcie się z dwoma myciami z rana.

Dodatkowo stosowałam metodę OMO (odżywka-mycie-odżywka) w momencie gdy wasze włosy są sztywne jak drut, ta metoda zdecydowanie pomoże doprowadzić je do miękkości.





                                                Kosmetyki!

                       Mała litania tego, co używałam w reanimacji włosów.
Moim najwierniejszym przyjacielem były maski z Kallosa, są tanie a naprawdę świetnie działają. Nie mam wszystkich opakowań na zdjęciach, gdyż o  możliwości stworzenia posta pomyślałam jakoś w połowie sierpnia. Wybaczcie


Stare:
Odżywki: 
Poza maskami z kallosa, jakością i ceną przypadły mi do gustu odżywki z Timotei - ta z awokado lub ta z drogocennymi olejkami są świetnie i z chęcią do nich wracam!
Małym rozczarowaniem był Fructis przeciw twardej wodzie- podczas wizyt u rodziców prawie w ogóle nie pomagał, a w Bydgoszczy, gdzie woda nie jest wybitnie twarda, robił z moich włosów pióra zbyt lekkie by cokolwiek z nimi zrobić.

Aussie miracle moist bardzo mi się podoba, ma zapach tych starych gum do żucia a'la kaczor donald. Ładnie nawilżała jednak cena trochę hamuje przed częstym powracaniem do tej pozycji. Za to jej koleżanka frizz ease, którą używałam przed suszeniem jest ze mną do dziś! Świetny pomocnik w walce z puszącymi, odstającymi potworami. Z problemem puszenia pomagał równiesz olejek z GK kupiony w fryzjerskim sklepie w Olsztynie na początku grudnia. Szybko się skończył, ale jeśli gdzieś stacjonarnie go odnajdę to ponowię zakup!

Szampony + maska:

 Od sierpnia do stycznia na zmianę używałam różnych Timotei (tych z różą z jerycha lub właśnie precious oils) na zmianę z szamponem babydream, który nie ma SLS.

Włosy myłam w stosunku 4 mycia bez SLS na 3 mycia normalnym szamponem, dni różnie w zależności jak po zwilżeniu zachowywały się moje włosy, jeśli były bardzo miękkie dawałam im szampon babydram gdy zaczynały się robić troszę za sztywne myłam szamponem z SLS. Metodę OMO stosowałam tak długo, póki nie czułam miękkości włosów po każdym zwilżeniu. Maski szły w ruch 3 razy w tygodniu, teraz ograniczam się do 1 lub 2 razy na miesiąc. Zarówno kallos jak i bingospa są korzystne cenowo i dobrze działają.
Jeśli chodzi o szampon Gliss Kur, niestety nie jest on dla mnie. Po każdym użyciu wyskakiwały mi dziwne guzki na głowie, widocznie zawiera jakiś składnik uczulający, dodatkowo słabo się pienił, a włosy zostawały sztywne nawet mimo odżywki.

OBECNIE:
Jako, że moje włosy szybko uodparniają się na pewne produkty, na chwilę z Timotei przeskoczyłam na Ultra Doux - działają o niebo lepiej niż Fructisy mimo, że też są z Garniera. 
Cytryna i biała glinka- ma zapobiegać przetłuszczaniu się jednak jakoś tego nie zauważyłam. Dla mnie istotne jest by odżywka pozostawiała włosy miękkie i domykała łuskę włosa. Tak się dzieje więc jestem zadowolona- ten wariant pachnie jak bardzo przyjemny męski perfum a jego Morelowo-migdałowa koleżanka kojarzy mi się zapachem z gumami Mamba <3 używam ich naprzemiennie, głównie patrząc na jaki zapach mam danego dnia ochotę :)
O maskach już rozpisywałam dziękczynne słowa. Teraz używam Jaśminowej maski z Kallosa, ale chyba najszybciej odbudowuje ta z keratyną koszt to od 9 do 13 zł nie wymieniłabym ich na żadne inne! :)

Szampony dwa bez SLS - oczywiście mój tani i kochany babydream i otrzymany w styczniowym shinyboxie Sylveco przeniczno-owsiany. Różnica cenowa jest spora bo babydream to max 5 zł a sylveco około 24 zł za dużą butelkę. Jeśli jesteście fankami ekologicznych kosmetyków to na pewno te 24 zł będą dobrze wydane, szampon pachnie dobrze, nie jest to zapach rzepy jak w połowie ekologicznych szamponów z jakimi miałam styczność. Jednak jeśli chodzi o pianę, oba szampony ze względu na brak SLSów jej nie tworzą i bardzo tępo myje się nimi głowę. Jako normalny szampon używam obecnie Aussie, nie zużywam go zbyt wiele (bo częściej używam teraz szamponów bez sls), więc poświęcenie dwudziestu złotych w tej opcji jest bardziej opłacalne. Zapach i piana super dodatkowo włos jest miękki więc odżywka to tylko nakładanie wisienki na tort :) 

Po umyciu jak pisałam wcześniej stosuję frizz ease, mimo że włosy już się nie puszą zapobiega on elektryzowaniu się w ciągu dnia- czapki nie są mi już straszne. Nakładam również fluid na końcówki z Gliss Kur - już dawno nie widziałam żadnej białej kropki, która sygnalizowałaby rozdwajanie się włosa. 
A gdy podprostuje włosy lubię podnieść i utrwalić moją ciężką grzywę malinkowym lakierem z got2b, nie jest ciężki i lepki, więc na koniec dnia bardzo łatwo się go pozbyć :)



Oczywiście w pielęgnacji pomógł mi też mój tangle teezer, domykał łuski włosa, był dla nich delikatny i przysięgam już nigdy się z nim nie rozstanę! :)

* W całym moim ratowaniu włosów nigdy nie zrezygnowałam z suszarki do włosów. Prostownica również była stosowana, wtedy gdy miałam na to ochotę.

Efekt walki:

Oto ja i moje włosy obecnie. Są tylko umyte i wysuszone, zero modelowania i podnoszenia. Nieco przyklapnięte, gdyż są w fazie wzrostu więc zanim znajdą miejsce gdzie im się dobrze leży, będę małym lizusem. Chyba nie muszę jakoś mocno wskazywać palcem, że wróciło naturalne obijanie światła, że nie ma nigdzie (poza koroną gdzie odrastają małe włoski) odstających puszących się kosmyków. 

Moje kudełki wracają na dobrą ścieżkę mocy.
Teraz kiedy wiem jak odpowiednio o nie dbać, odpowiedzcie mi na jedno ważne pytanie:

Czy powinnam wrócić do rudziaków czy jednak blond jest moim kolorem?

Za wszystkie odpowiedzi na fanpage'u lub w komentarzach bardzo wam dziękuję :)

Całuje gorąco
Ciocia Owca :)