piątek, 8 maja 2015

Testy i ulubieńcy część 1.

 Ach i znów pojawił się niezręczny zastój na blogu. Niestety studia dały mi się we znaki. Dwa kierunki i praktyki ostatecznie odebrały mi siły na posadzenie szanownych czterech liter przed laptopem i opisaniem co, gdzie i jak.
Na fanpage'u obiecywałam recenzję gąbeczki real techniques, która miała zastąpić beauty blender. Niestety w moim przypadku okazała się bublem. Oczywiście bardzo ładnie nakładała makijaż, była mięciutka i te wszystkie cuda wianki. Problem pojawił się już po kilku tygodniach używania. Czubek gąbeczki nie dawał się domyć tak jak cała reszta, w efekcie zbił się w brzydki czopek. Dodatkowo pęknięcia na gąbce pojawiły się tak szybko, jak ona sama w mojej kosmetyczce. Miała wielki potencjał- niestety tak samo jak gąbka z Inglota nie zdała testu wytrzymałości. Zaczynam zastanawiać się nad oryginalnym BB, gdyż sama aplikacja gąbeczką jest naprawdę przyjemna. Jednak gąbka z RT to koszt 39 zł (plus przesyłka...), Inglotowa kosztowała podobnie. Beauty Blender to koszt 69 zł więc jeśli miałaby przetrwać dłużej niż miesiąc to zakup wart jest rozważenia.
Dziś post poświęcę kilku łupom kwietniowym i marcowemu ulubieńcowi. Oczywiście zakupów w tym miesiącu było nieco więcej, gdyż napadłam jeszcze na wyspę Golden Rose, ale by czytało się szybko i przyjemnie, skupię się na rzeczach przedstawionych na fotografiach.







Twarz:


Ta zawodziła mnie przez ostatni miesiąc, a wszystko przez paskudne zmiany hormonalne i problemy związane ze zmianą leków (dajcie znać w komentarzach jeśli będziecie chciały/ chcieli poczytać o mojej „przygodzie” z chorobą Hashimoto).
Na ratunek mojej cerze przyszedł tonik z Clinique do tery mieszanej i tłustej. Ponad rok temu zakupiłam zestaw miniaturek (czasem można spotkać miniatury w siateczkowej kosmetyczce za ok. 40 zł) moje wrażenia odnośnie tego toniku były wtedy jak najbardziej pozytywne, więc stwierdziłam, że warto zaryzykować.
Tak jak poprzednim razem strasznie przestraszyłam się alkoholowego zapachu kosmetyku, jednak nie spowodował on u mnie żadnych podrażnień. Bardzo szybko uporał się z rozszerzonymi porami oraz dziwnymi grudkami na mojej twarzy. Zdaje się, że nawet blizny wyglądają na nieco mniejsze jednak ich wielkość może również była efektem kosmicznych porów. Najszybciej efekt zauważyłam przy wykonywaniu makijażu, mogę sobie teraz pozwolić na fluid o średnim kryciu a nie jak poprzednio o pełnym. Koszt toniku to 79 zł za 200 ml, używam go dwa razy dziennie i w moim odczuciu jest dość wydajny, oczywiście w przyszłości poinformuję was na jaki czas stosowania mi wystarczył.

             Drugi kosmetyk to niestety bubel. Po zużyciu płynu micelarnego z Garniera potrzebowałam szybkiego zastępnika, więc sięgnęłam po Ziaję, która kosztowała mnie 8 zł. Niestety nie działała na mnie tak jak trzeba. Nie używam tuszów wodoodpornych jednak ten płyn nadal nie potrafił domyć eyelinera i resztek tuszu, w dni gdy pomijałam mycie twarzy pianką, pobudkę z pandą pod oczami miałam zagwarantowaną. No i piekielnie szczypie mnie w oczy. Szczerze się cieszę, że wykończyłam już tą buteleczkę.

              W obawie przed przesuszaniem się skóry tonikiem, zabezpieczyłam się kupując krem Dremosan. Nie jest on drogi, bardzo ładnie pachnie i nieźle nawilża. Dobrze zainwestowane 10 zł. Podobno wspomaga też leczenie drobnych ranek, ciężko jest mi to ocenić, gdyż w przypadku strupków i trądziku od zawsze korzystam z pasty cynkowej z kwasem salicylowym :)

Moje brzydkie zębiska i efekt korzystania
z pisaka :)
Jeden z produktów z importu to pisak do wybielania zębów. Oczywiście są one dostępne w Polsce, nawet wpadłam na jakiś w Super-Pharmie, jednak nigdy sama nie kupowałam przejawiając ograniczone zaufanie do takich specyfików. Jednak prezentów od mamy nigdy się nie odmawia :) Nigdy nie miałam żółtych zębów, jednak będąc miłośniczką kawy, stwierdziłam że warto o biel zębów zadbać teraz, niż za 10 lat wydawać wielkie kwoty na wybielanie u dentysty. Efekt uważam za zadowalający- jeśli kiedyś zastanawiałyście się czy spróbować to szczerze zachęcam, zwłaszcza że ja nie jestem w pisakowaniu zbyt regularna, a efekty widać od razu :)












Twarz/ makijaż:


W tej sekcji trzy perełki i jeden wątpliwej jakości kosmetyk.

             Radość niesłychaną sprawił mi prezent na dzień kobiet od moich rodziców. Chodzi o bronzer z Benefit Hoola. Złapaliśmy go w ofercie -20%,  nadal uważam że 120 zł za bronzer to lekka przesada. Jednak trzeba przyznać Hoola zasługuje na miano dobra narodowego (stąd jego cena powinna być niższa by trafił do większej ilości kosmetyczek!). Świetnie się rozprowadza, nie zostawia plam, jest widoczny przez długi czas no i kolor! Hoola chyba pasuje do wszystkich, jeśli jakiś bronzer nie wygląda na mnie jak cegłówka lub ptasia kupa, to znaczy że jest to naprawdę coś! Zwłaszcza, że w opakowaniu wygląda na bardzo ciemny, jednak praca z nim jest przyjemna i bardzo łatwo zbudować intensywność koloru idealną do własnej cery :)

           Kolejne cudeńko to Too Faced – Chocolate bar. Paleta, która przebiła się popularnością przez meandry interneru jeszcze szybciej niż palety Naked. Jest świetna zaczynając od solidnego metalowego opakowania, jest zamykana na silny magnes więc nie ma mowy o zdarciu sobie lakieru próbując odbezpieczyć zatrzaski. Ta paleta pachnie! Szczerze oglądając filmiki na youtube, myślałam sobie „Pic na wodę, fotomontaż. Pewnie dziewczyny sygerują się tym, że paleta jest zrobiona z pudru kakaowego i wmówiły sobie, że musi pachnieć”. Nie jest to oczywiście zapach milki, ale faktycznie jest słodki i przyjemny dla nosa, choć trzeba się do tego, że pachnie przyzwyczaić. Napigmentowanie jest bardzo dobre, jednak by wyciągnąć pełen potencjał niektórych cieni, warto nałożyć dobrą bazę na powieki lub spróbować aplikacji cieni na mokro. Są też, trwałe gdy tłustość moich powiek jest okiełznana, mogę spokojnie spędzić cały dzień bez poprawek. Paletka kosztuje ok. 179 zł ja swoją dostałam na urodziny od ukochanego, jednak gdyby się tak nie stało z pewnością stałabym się jej właścicielką. Obecnie czekam na wpuszczenie do Polski contour kit właśnie od Too Faced'a :)

        Baza pod podkład z Kobo. Jest bardzo fajna, ale trzeba nakładać bardzo wyważoną ilość by nie dorobić się pływającego lub bardzo świetlistego makijażu. Cena to chyba 20 zł w drogerii Natura. Jest to moje drugie opakowanie. Najbardziej podoba mi się w niej to, że jest pierwszą bazą, która mnie nie zapycha. Większość baz niestety po jakimś czasie lubiła wywoływać u mnie trądzik kosmetyczny. Tutaj formuła jest bardzo leciutka i przyjemna, polecam spróbować jeśli również macie problem z rewelacjami na skórze :)

          Wątpliwym kosmetykiem jest podróżna wersja matującego pudru transparentnego od Make Up For Ever. Bardzo, ale to bardzo kocham tą markę i jak dotąd byłam zadowolona z bazy i fluidu HD. Puder budzi we mnie wątpliwości. Nie wiem czy to moja nieumiejętność pracy z nim, czy może problem polega na tym jakim pędzlem się go aplikuje. Gdy omiatałam nim twarz za pomocą blush brush z Real Techniques, to świeciłam się jeszcze szybciej niż nałożyłam kosmetyk. Najlepszy efekt otrzymuję gdy nakładam go za pomocą stilppling brush (również RT) koniecznie robiąc sobie „stempelki”. Jest szansa, że efekt jest zależny od techniki nakładania tego kosmetyku. Wiem, że trwałość większości pudrów nie jest nieskończona i chyba nigdy nie doczekam się kosmetyku, po użyciu którego miałabym spokój ze świeceniem się skóry na cały dzień (zbyt tłusta cera by marzenie mogło się ziścić). Jednak chciałabym po tak wysokopółkowym kosmetyku spodziewać się dłuższego działania i działania bez względu na użytą technikę nakładania. Cena to 60 zł za wersję podróżną.

Hm, coś dużo tego tekstu. Pozwólcie, że kosmetyki do ciała i włosów opiszę w kolejnym poście, który na pewno pojawi się wieczorem! W międzyczasie, życzę miłego czytania i zachęcam do komentowania. Z przyjemnością poczytam o waszych ulubieńcach/ bublach oraz waszych wrażeniach jeśli używałyście któregoś z opisanych produktów :)
Życzę wam przyjemnej nocy i niesamowitego piątku!
Całuję Gorąco

Martyna – Ciocia Owca :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz